wtorek, 27 października 2015

13. A tymczasem poza szkołą...

Teddy Lupin miał naprawdę ciężki dzień i pragnął odpoczynku. A gdzie mógł go zaznać, jeśli nie u swojej babki? Zaraz po skończeniu pracy teleportował się więc prosto do domu Andromedy Tonks. Śmiało wszedł do przedpokoju, zatrzymując się - jak zwykle - przy ścianie obwieszonej ruchomymi fotografiami. Przez chwilę przyglądał się, jak ze środkowego zdjęcia machają do niego jego rodzice (matka miała tam wściekle różowe włosy), jednak potem uwagę Teddy'ego przyciągnęła wysoka siwowłosa kobieta, która wyszła właśnie z salonu.
- Ted! - ucieszyła się na jego widok i pospieszyła go uściskać.
- Cześć, babciu - przywitał się z nią, całując w policzek. - Co tak ładnie pachnie? - zapytał, pociągając nosem.
- Właśnie piekłam szarlotkę - powiedziała. - Zamierzałam teleportować się z nią do Potterów, z nadzieją, że cię tam znajdę.
Wyczuł w jej głosie lekką urazę. Rzeczywiście, w ostatnim czasie więcej czasu spędzał u ojca chrzestnego niż u babki, ale czuł się w pełni usprawiedliwiony. Sytuacja tego wymagała.
- Wiesz, że by się ucieszyli - odparł. - Harry uwielbia twoją szarlotkę.
- Strasznie tam u nich pusto, bez dzieciaków - westchnęła, wracając do kuchni. Teddy szedł zaraz za nią. - Byłam w zeszłym tygodniu u Molly i Artura i spotkałam Ginny. Mówiła, że Harry ostatnio prawie nie wychodzi z biura.
- Tak jak każdy inny auror - odpowiedział, sięgając po ciasteczka leżące na talerzu. Właśnie to uwielbiał w domu babci - zawsze było tu pod dostatkiem czekoladowych ciastek.
Wtem jego wzrok padł na grubą księgę w brązowej okładce, niedbale przykrytą Prorokiem Codziennym. Ostrożnie zdjął z niej gazetę i zacisnął usta, spoglądając na swój rodzinny album.
- Babciu... - westchnął, spoglądając to na książkę, to na Andromedę, która zaciskała usta w podobny do niego sposób.
- To już mi nawet nie można pooglądać zdjęć? - zapytała gniewnie. - Przynajmniej w ten sposób mogę popatrzeć na wnuka.
- Nie wzbudzaj we mnie poczucia winy.
Usiadł przy stole, odkładając album na bok. Wychowywał się w tym domu, a babcia starała się zastąpić mu i matkę i ojca. Również Potterowie brali czynny udział w jego wychowaniu, tak samo jak i Weasley'owie, więc Teddy nie mógł narzekać na brak rodziny. Młodych Potterów traktował jak swoje przybrane rodzeństwo, a Harry'ego i Ginny - szczególnie gdy był młodszy - jak ojca i matkę. Nie było jednak tak, że zapomniał o swoich prawdziwych rodzicach. Harry i Andromeda zadbali, żeby poznał o nich opowieści i miał wszystkie możliwe zdjęcia. Był dumny z Remusa i Dory Lupinów i cieszył się, że jest ich synem, jednak nic nie mógł poradzić na to, że to inni zajęli część miejsca w jego sercu, która była przeznaczona tylko dla rodziców. On, który nigdy ich nie znał, pogodził się z ich stratą już dawno. Jednak babcia...
- Nigdy jej nie wybaczysz? - zapytał cicho, otwierając album na chybił-trafił. Spojrzała na niego uśmiechnięta twarz matki. - Tego, że mnie wtedy zostawiła?
- Była aurorem z krwi i kości. - Andromeda nie zamierzała udawać, że nie wie o czym mowa. - Wiedziałam, na co się porywa... Ale... miała ciebie. Mogła zostać.
- Matka Harry'ego też oddała za niego życie - zauważył.
- To było całkiem co innego - pokręciła głową Andromeda. - No, ale nie mówmy o tym - stanowczo zamknęła temat. - Rano przyszedł do ciebie list. Z Francji - dodała znaczącym tonem i wskazała wnukowi koszyk z listami.
Teddy błyskawicznie zerwał się z miejsca i sięgnął po swój list. Uśmiechnął się szeroko na widok znajomego pisma Victoire, po czym rozerwał kopertę i zaczął czytać. Babka obserwowała go z ukosa, a minę miała wielce rozbawioną.
- Co słychać u Victoire? - zapytała, gdy skończył.
- Wszystko już ustalone i dopięte na ostatni guzik - oznajmił rozradowany. - Wraca w przyszłym tygodniu.
- Hmm... - mruknęła Andromeda.
- Babciu... - Teddy zinterpretował ten pomruk na swój sposób. - Obiecuję, że będę częściej wpadał do domu. Słowo...
- Jesteś dorosły - przerwała mu. - Masz własne mieszkanie, pracę i plany na przyszłość. To naturalne, że żyjesz swoim życiem i nie przeszkadza mi to.
Poklepała go pieszczotliwie po policzku, po czym wyciągnęła z piecyka placek. Postawiła go na stole z zadowoloną miną.
- A co do Victoire... - zaczęła ostrożnie. - Dość długo ze sobą jesteście...
- No... tak... - odparł równie ostrożnie Teddy, drapiąc się po głowie. Dziś jego włosy przybrały wściekle zielony kolor.
- Masz w stosunku do niej poważne zamiary? - zapytała bez ogródek.
- Rozmawiałaś z Ginny? - spytał podejrzliwie.
Ostatnio także żona Harry'ego poruszyła przy nim ten temat.
- Nie - odparła babka, ale jej nie uwierzył. - Pytam z czystej ciekawości. Torrie to bardzo miła dziewczyna, z dobrej rodziny, w dodatku mądra i ładna. Jesteście ze sobą już kilka lat... Nie sądzisz, że to czas?
- Czas na co? - Żołądek Teddy'ego związał się w ciasny supeł.
- Oświadczyć się.
Teddy złożył na pół przeczytany list i usiadł na krześle uznając, że nogi dłużej go nie utrzymają. I on liczył tu na odpoczynek?
- Nie myślałem o tym... - przyznał się zakłopotany.
- Cóż, a chyba powinieneś - zganiła go babka. - Victoire może nie czekać na ciebie wiecznie.
- Co masz na myśli? - zapytał z odcieniem przerażenia w głosie. Czyżby babcia wiedziała coś, o czym on nie wie? Rozmawiała z babcią Molly... Może Torrie napisała do Weasleyów coś, czego nie powiedziała jemu?
- Nie panikuj... - rzekła z lekkim uśmiechem. Reakcja Teddy'ego powiedziała jej więcej niż słowa. Była zadowolona. - Co ty na to, żeby udać się z ciastem do twojego ojca chrzestnego? - zaproponowała.
- Nie wiem, czy go zastaniemy - odparł, ale nie potrafił wyzbyć się myśli o Torrie i słowach babci. - Gdy wychodziłem z Biura, on jeszcze siedział.
- Przekonamy się na miejscu. Mam ochotę wybrać się do nich w odwiedziny.
Gdy Andromeda przemawiała takim tonem, nie należało się jej sprzeciwiać. Teddy wstał więc z krzesła, przyglądając się jak babcia zakłada gruby fioletowy płaszcz i czarne rękawiczki, a potem bierze szarlotkę i rusza do drzwi. Ubrał się więc w swoją kurtkę i wyszedł za nią.
- Potterowie rzucili na dom zaklęcia ochronne - przypomniał babce. - Nie można już teleportować się w ogródku, ani tym bardziej w samym domu.
- Czyli teraz mogą zamykać ci drzwi przed nosem - dogryzła mu.
Odkąd nauczył się teleportować, za każdym razem aportował się bezpośrednio do salonu Harry'ego i Ginny, szczególnie wtedy, gdy wiedział, że w środku może być James. Uwielbiał irytować najstarszego syna Potterów. Uważał, że dobrze mu robi odwrócenie ról, bo zwykle to Jim irytował wszystkich dookoła.
Spojrzał na babcię, a potem skupił się na celu i zrobił obrót w miejscu. Przez moment poczuł się tak, jakby ktoś przeciskał go przez naprawdę ciasny gumowy tunel, jednak już sekundę później odetchnął świeżym powietrzem i spojrzał na piętrowy domek Potterów. Poczekał aż pojawi się obok niego babcia i dopiero wtedy otworzył furtkę i wszedł do ogrodu.
Zobaczył, że przez okno koło drzwi wejściowych wyjrzała Ginny, więc pomachał do niej entuzjastycznie, a już po chwili kobieta otworzyła drzwi i wpuściła ich do środka. Ciepło przywitała się z Andromedą, przyjmując od niej ciasto i szeroko uśmiechnęła się do Teddy'ego.
- Wejdźcie do salonu - powiedziała Ginny, idąc do kuchni. - Przed chwilą wpadła Hermiona, jest też Bill z Fleur...
Teddy zrobił się czerwony jak burak, a jego wzrok pomknął natychmiast w stronę drzwi. Andromeda tylko się uśmiechnęła i bardzo ochoczo weszła do salonu. Teddy - chcąc czy nie - poszedł za nią. Babka już się witała z Hermioną, wypytując ją o dzieciaki, a on spojrzał na rodziców swojej dziewczyny.
Bill Weasley powitał go uśmiechem, a Teddy podszedł do niego, by uścisnąć mu dłoń. Lubił rodziców Torrie i wiedział, że oni także darzą go sympatią, ale w świetle tego, co powiedziała mu babka, czuł się nagle dziwnie onieśmielony.
- Teddy. - Fleur Weasley, olśniewająca matka Victoire, uścisnęła go szybko i zmierzyła uważnym spojrzeniem niebieskich oczu. Była tak podobna do córki, że chłopak na moment stracił wątek. - Wszistko w porządku? - zapytała z lekkim francuskim akcentem, którego nie zdołała się pozbyć.
- W jak najlepszym, proszę pani - odparł szybko.
- Dostałeś list od Torrie? - zapytał go Bill.
- Tak, dzisiaj - potwierdził, ochoczo przenosząc wzrok na mężczyznę. Kiedyś, gdy był mały, zapytał go, dlaczego ma na twarzy blizny, ale wtedy uzyskał tylko część historii. Całość poznał później. - Naprawdę wraca?
- Tak - potwierdził Bill, siadając na kanapie, z której się podniósł, gdy weszli do pokoju z Andromedą. - Teraz sprawę przejmuje Wydział Magicznych Gier i Sportów, więc Victoire na razie nie będzie potrzebna we Francji.
- Szkoda, że taki się zloziło - pokręciła głową Fleur. - Akurat, kiedy my jedziemi...
- Wyjeżdżacie do Francji? - zaciekawiła się Ginny, wchodząc do salonu z pokrojonym ciastem, które położyła na stoliku.
- Mama Fleur nie czuje się najlepiej - rzekł Bill, a jego żona pokiwała głową. - Postanowiliśmy ją odwiedzić... A w wakacje może wybierzemy się tam wszyscy?
- Och, a może państwo Delacour wpadliby do nas! - zaproponowała Ginny. - Mama bardzo by się ucieszyła.
- Kto wie, co będzie się działo w wakacje? - dodała Andromeda, na co Teddy zakrztusił się kawałkiem ciasta.
Hermiona machnęła różdżką, szepcząc Anapneo i natychmiast poczuł się lepiej. Ginny przyglądała się mu podejrzliwie, a Fleur z wyraźnym zaniepokojeniem.
- Hmm... Ja... - zaczął się jąkać. - Chyba...
Ku jego uldze drzwi się wtedy otworzyły i do holu wszedł Harry.
- Ginny, już jestem! - zawołał od progu.
- Chodź, mamy gości! - odkrzyknęła.
Harry zajrzał do pokoju, z którego dobiegał jej głos i uśmiechnął się do wszystkich. Wyglądał na zmęczonego, a krótka blizna na policzku odcinała się wyraźnie od jego bladej twarzy. Jeśli ktoś już wyglądał w tym pokoju na chorego, to na pewno był to Harry.
- Andromeda! - powiedział radośnie, zbliżając się do siwej czarownicy. - Czyżby to była twoja znakomita szarlotka?
- Specjalnie dla ciebie - odparła.
Harry nie miał jednak okazji jej spróbować, bo Teddy - nadal obserwowany przez zaniepokojoną Fleur - zerwał się z fotela i podszedł do ojca chrzestnego.
- Możemy pogadać? - zapytał szybko.
Widząc jego minę, Harry uznał, że to naprawdę coś ważnego i skinął głową. Wyszli z pokoju ścigani przez cztery zaciekawione spojrzenia i jedno wyraźnie rozbawione.
- O co chodzi? - zapytał Harry, gdy weszli do kuchni.
Zamknął za nimi drzwi i rzucił na nie Muffliato, żeby nie można było ich podsłuchać.
- Nic się nie stało - uspokoił go zaraz Teddy.
Zielone włosy, z którymi przybył do Doliny, teraz zmieniły kolor na brązowy. Harry miał wrażenie, że patrzy teraz na dużo młodszą wersję Remusa Lupina. Oczywiście Teddy nie był tak podobny do ojca, jak Harry do swojego, jednak dawało się w nim rozpoznać Remusa.
- Nie? - Harry uniósł lekko brwi.
- Myślisz, że powinienem się oświadczyć? - wypalił Teddy, zanim zdążył się powstrzymać.
Harry przyglądał mu się w milczeniu, przetrawiając to, co dopiero usłyszał. W głowie nie chciało mu się mieścić, że Teddy - mały Teddy Lupin, który nie tak dawno szedł pierwszy raz do szkoły - pyta go o zdanie w sprawie ślubu! W Harrym obudziło się dziwne uczucie i poczuł się tak jakoś staro.
- A to twój pomysł? - zapytał, odzyskując głos.
- Babcia zaczęła o tym mówić... - przyznał Teddy, a Harry mruknął, jakby się tego spodziewał. - Ale teraz, gdy poruszyła ten temat... No... Zacząłem się zastanawiać... - oznajmił lekko speszony.
Harry był dla niego jak ojciec i brat, rozmawiał z nim na różne tematy, ale teraz poczuł się naprawdę skrępowany.
- I co o tym myślisz? - zapytał go ojciec chrzestny, opierając się o blat kuchenny.
- Myślałem najpierw o ukończeniu szkolenia na aurora... I tak po prawdzie, to o ślubie jeszcze nic... - Teddy nie wiedział, gdzie podziać wzrok.
- Nikt cię do niczego nie będzie zmuszał - obiecał mu Harry. - Porozmawiam sobie z Andromedą na ten temat... To ma być twoja decyzja, Teddy - powiedział mu ciszej. - Musisz być w stu procentach pewny.
- Ja jestem pewny - rzekł zaraz chłopak. - Tylko... no...
- Rozumiem - uśmiechnął się Harry. - Powinieneś się zapytać Ginny, jak zachowywałem się przed zaręczynami. Miałem wrażenie, że w moim żołądku zamieszkało coś bardzo ruchliwego i nieprzyjemnego, a do tego reagowałem lekką paniką na każdą aluzję George'a... W końcu jednak wziąłem się w garść... - Harry uśmiechał się do wspomnień.
- Czyli uważasz, że powinienem to zrobić? - Szare oczy Teddy'ego spojrzały w zielone.
- Gdy będziesz gotowy. Nie wcześniej.
Harry poklepał go po ramieniu.
- A teraz chodź, zanim Andromeda zdąży przekabacić resztę rodziny - powiedział lekko. - Chyba nie chcesz, żeby Ginny i Hermiona zadręczały cię podobnymi pytaniami?
Teddy aż się wzdrygnął. Harry pokręcił ze śmiechem głową i obaj wyszli z kuchni.
***
Tego samego dnia wieczorem, gdy wszyscy opuścili już dom w Dolinie Godryka i Harry i Ginny wreszcie zostali sami, usiedli przed kominkiem w salonie. Ginny oparła głowę na ramieniu męża, wpatrując się w ogień z nieco rozmarzoną miną, a on przyglądał się poustawianym na kominku ramkom ze zdjęciami. Każde zdjęcie miało swoją własną historię... Tutaj James, Albus i Lily kibicowali podczas Mistrzostw Świata w quidditchu... A tutaj Ginny i dzieciaki upiekli tort na jego urodziny. Lily miała całą twarz w mące... Z tego zdjęcia szczerzył się do niego Teddy w szkolnym stroju z plakietką Prefekta Naczelnego na piersi. Jego włosy zmieniały kolor z czerwonego na czarny, niebieski i żółty... A tam stało zdjęcie przedstawiające całą rodzinę, zrobione podczas któregoś Bożego Narodzenia. Harry pamiętał, jak długo się ustawiali do tego zdjęcia tak, żeby każdy był na nim widoczny... Nie brakowało też ślubnego zdjęcia jego rodziców... Jedynego zdjęcia, na którym był także Syriusz...
- O czym tak myślisz? - zapytała go Ginny, gdy z jego piersi wydobyło się ciężkie westchnienie.
- Patrzę na zdjęcia - odparł. - Odkąd Lily pojechała do Hogwartu w domu jest tak jakoś cicho i pusto...
- Mówiłam, że w końcu ci się ta cisza znudzi - uśmiechnęła się Ginny, przymykając oczy. - Nasze dzieciaki już są w Hogwarcie... A nie tak dawno dopiero co uczyła się chodzić, a Jim właził na każde możliwe drzewo...
- W czym dzielnie towarzyszył mu Al - podchwycił Harry.
- Tak... - zaśmiała się. - A pamiętasz, jak Teddy podpuścił Jima, by wysmarował okna w pokoju Ala żabim skrzekiem?
- To było wtedy, gdy James opowiedział nam o jego potajemnych randkach z Torrie? - upewnił się Harry.
- Teddy był święcie przekonany, że o tym nie wiemy... - Ginny uśmiechała się szeroko. - A teraz on jest już dorosły, a nasz najstarszy syn za dwa lata kończy szkołę... - Oczy lekko jej zwilgotniały. - Ale przynajmniej żyją w spokojniejszych czasach niż my... - szepnęła.
Harry nic na to nie odpowiedział, tylko pocałował ją w czubek głowy.
- Nie poruszyłaś tematu Teddy'ego bez przyczyny, prawda? - zapytał domyślnie. - Andromeda?
- Mhmmm... - mruknęła twierdząco.
Usiadła tak, żeby móc patrzeć na męża. Chociaż byli już dużo starsi, on nadal widział w niej Ginny Weasley, upartą uczennicę Hogwartu, która po mistrzowsku rzucała upiorogacka. W jego oczach była tak samo młoda, jak wtedy i wiedział, że ona widzi go podobnie.
- Sądzisz, że się oświadczy? - zapytała z przejęciem.
- Możliwe - odparł ostrożnie. Zdjął swoje okulary i przetarł je skrajem szaty.
- Byłoby cudownie, gdyby się pobrali - powiedziała, nieświadomie powtarzając słowa swojej córki sprzed dwóch lat.
- Owszem. Ale to musi być wyłącznie ich decyzja. Więc nie zasypujcie go aluzjami, jasne?
- To o tym rozmawiałeś z Andromedą w korytarzu - parsknęła. - Poprosił cię?
- Nie musiał... Po prostu... dajcie mu się zastanowić.
Skinęła głową i wstała. Podeszła do kominka, patrząc na zdjęcia, którym wcześniej przyglądał się Harry. Sięgnęła po to, na którym Harry pierwszy raz wziął na ręce Teddy'ego i cicho westchnęła.
- Jest trochę jakby naszym synem - szepnęła. - Chyba dobrze się nim zajmowaliśmy, prawda? Miał Andromedę, nas, moich rodziców... Kilka lat temu nawet Malfoy... - Pokręciła głową, jakby nie mogła w to uwierzyć. - Chyba się zmienił, co?
- Wiem na pewno, że stara się być innym człowiekiem i wychowuje syna inaczej niż był sam wychowywany - powiedział Harry, podchodząc do żony. - To był bardzo miły gest, gdy przysłał Teddy'emu prezent na jego siedemnaste urodziny.
Ginny pokiwała głową. Pamiętała zdziwienie całej rodziny, gdy sowa przyniosła paczkę od Astorii i Dracona Malfoyów. Teddy zachował się jednak naprawdę dojrzale i napisał list z podziękowaniem do wuja. Nie utrzymywali jednak ze sobą bliższych kontaktów. Harry wiedział, że wymieniają się jedynie kartkami okolicznościowymi.
- Na ślub trzeba go będzie zaprosić... - pomyślała na głos Ginny, a Harry chrząknął. Wywróciła tylko oczami. - Dobrze, ani słowa więcej na ten temat, przynajmniej dopóki Victoire nie powie "tak" - obiecała.
Odłożyła fotografię na miejsce i obejrzała się przez ramię na męża, a na jej usta wybiegł przebiegły uśmieszek.
- Dzieci nie ma - zauważyła niewinnie, na co Harry stłumił uśmiech.
- Mieliśmy napisać do Jima - powiedział, otaczając ją ramionami w talii.
- Jutro - mruknęła, obracając się w jego objęciach i obejmując go za szyję. - Na dziś mam inne plany.
Tym razem nie zdołał powstrzymać uśmiechu, a już chwilę później zatracał się w jej pocałunku i znajomym kwiatowym zapachu.

środa, 14 października 2015

12. Porady zawodowe, kursy i quidditch

Jeszcze tego samego wieczora, po odrobieniu wszystkich najpilniejszych prac domowych, Fred i Jim zasiedli w pokoju wspólnym, rozkładając przed sobą ulotki z Ministerstwa Magii, dotyczące przyszłych zawodów. Molly, która już od dawna wiedziała, co chce robić, przysiadła się do nich, zaciekawiona ich decyzjami.
- A co sądzisz o tym? - Jim rzucił Fredowi ulotkę ze szpitala św. Munga.
- Uzdrowiciel? - skrzywił się Fred. - Nie żartuj. Na samą myśl o skrzydle szpitalnym dostaję gorączki.
- Poza tym to bardzo odpowiedzialny zawód - dogryzła mu Molly. - I musiałbyś mieć przynajmniej P z transmutacji, zaklęć, obrony przed czarną magią i eliksirów.
- Czyli odpada - mruknął, odrzucając na bok ulotkę. - No, ale to jest już ciekawe... Wuj Bill jest łamaczem zaklęć u Gringotta - powiedział, sięgając po ulotkę z czarodziejem, który rzucał zaklęcie na zamknięte drzwi.
- Płacą dobrze - stwierdził James, który akurat przyglądał się kartce z Departamentu Magicznych Wypadków i Katastrof. - Jakie mają wymagania na suma?
- Przynajmniej P z zaklęć i obrony - przeczytał Fred. - Piszą też, że dobrze by było znać starożytne runy a także transmutację... Jim, to coś dla ciebie - uznał, rzucając ulotką w przyjaciela.
- Ja mam inne plany - odparł na to chłopak.
- Bycie skrzatem domowym? - zakpił Fred, a Molly parsknęła śmiechem.
- Quidditch - oznajmił, wyciągając się w fotelu z rozmarzoną miną. - Najpierw jakaś fajna drużyna... Na przykład Zjednoczeni z Puddlemere, albo Chluba Portree... Stopniowo zdobywany rozgłos, a potem powołanie do reprezentacji narodowej...
Jim oczami wyobraźni widział siebie, śmigającego na Błyskawicy Doskonałej, machającego do wiwatującego tłumu, który wykrzykiwał jego nazwisko. Decyzję o tym, co chce robić w przyszłości, podjął już w zeszłym roku, ale do tej pory z nikim się nią nie podzielił.
- A masz plan awaryjny? - zapytała go Molly.
- Departament Magicznych Gier i Sportów - odparł natychmiast.
- Jakżeby inaczej... - mruknęła.
- No, a ty, Mol? - zainteresował się Fred, przerywając czytanie ulotki z Banku Gringotta. - Co będziesz robiła po Hogwarcie?
- Zamierzam zostać członkiem Wizengamotu - oznajmiła dumnie, na co Fred i Jim zagwizdali cicho. - Oczywiście najpierw postaram się o pracę w ich Służbach Administracyjnych.
- Masz ambicję... - wymamrotał Fred. - Ja najchętniej zająłbym się interesem ojca - oznajmił wszem i wobec, odrzucając ulotki. - Nie dla mnie robota w Ministerstwie Magii. Może wkręcę się do filii w Hogsmeade? W końcu wiem, jak działa ten biznes, a tata nie powinien protestować. W końcu sam olał siódmy rok nauki, żeby rozkręcić sklep na Pokątnej.
- Ciekawe co na to powie ciocia Angelina - zakpiła Molly.
- Już na początku roku powiedziała mi, że mam wybrać to, co będzie mi się podobało - wzruszył ramionami. - A ktoś musi dbać o rodzinny biznes.
James pokiwał gorliwie głową, zgadzając się ze swoim kuzynem. On jednak nigdy nie planował podążyć w ślady ojca i zostać aurorem. Perspektywa - owszem - była całkiem kusząca, ale on zdecydowanie wolał sport, tak jak matka. Kiedyś, gdy grali na boisku do mini-quidditcha, i zobaczył jak lata jego ojciec, zapytał go, czy nie myślał o takiej karierze, ale Harry pokręcił głową z uśmiechem.
- O zostaniu aurorem myślałem od czwartej klasy - powiedział wtedy. - I wiedziałem, że mógłbym być dobrym łowcą czarnoksiężników, bo miałem już pewną praktykę. - Jim wiedział, że mowa tu o Voldemorcie. - Byłem dobrym szukającym i możliwe, że dostałbym się do jakiejś drużyny, ale bardziej traktowałem quidditch jako hobby, a nie sposób na życie. Za to twoja mama... Harpie wiele straciły, gdy od nich odeszła...
James rozumiał w tym wypadku ojca, jak nigdy. On również uważał, że gdyby chciał, mógłby zostać całkiem dobrym aurorem, bo w końcu na zaklęciach się znał znakomicie, ale nie uważał, że to coś, w czym mógłby się specjalizować. I wiedział też, że jego ojciec nikomu nie życzy takiej kariery, jaka przypadła jemu w udziale.
***
Pierwszy trening quidditcha przypadł na dzień pierwszego kursu z obrony przed czarną magią. August Thompson, kapitan drużyny, podszedł do sprawy meczu z równą zawziętością, co zastępujący go wcześniej James. Zmuszał wszystkich, nie wyłączając siebie, by dawali z siebie dwieście procent, więc kiedy trening się skończył, cała drużyna z niekłamaną ulgą wróciła do pokoju wspólnego Gryfonów. Maggie od razu rzuciła się na kanapę, wydając z siebie cichy jęk ulgi, a Dominique opadła na fotel i zaczęła masować sobie łydki.
- Cała zdrętwiałam - poinformowała wszystkich zainteresowanych.
- Normalnie nie czuję nóg - zawtórowała jej Maggie.
- Rozmasować? - zakpił Fred, przysiadając na poręczy kanapy.
Dziewczyna zdobyła się na ostatni wysiłek i zepchnęła go nogami z oparcia tak, że z hukiem wylądował na podłodze. James i Ben Mitchell parsknęli śmiechem.
- Jednak nie jest z tobą tak źle, Donovan - burknął Fred, rozmasowując pośladki.
- Wiecie co... - zaczęła Domi. - Chyba powinniśmy się zbierać. Zaraz zaczyna się kurs.
Maggie zebrała się w sobie i usiadła. Dopiero teraz zauważyła, że pokój wspólny opustoszał.
- Wszystkie grupy mają zajęcia w Wielkiej Sali? - zapytała, gdy w piątkę opuścili wieżę Gryffindoru (August i Buck Petersen nie brali udziału w zajęciach.)
- Nie było informacji, że grupy mają spotkać się w różnych miejscach - przypomniała jej Domi.
- Ciekawe, czy będzie nas dużo - zastanowił się Ben.
- Cały piaty rok, spora część siódmego i mniej niż połowa szóstego - wyliczył mu James, jak zawsze najlepiej poinformowany. - Najmniej ma być dzieciaków z klas 1-4.
- Hej! - zawołała Maggie, oburzona jego określeniem.
- Uznali, że czas wolny, to lepszy pomysł - kontynuował tak, jakby jej nie usłyszał.
Szybko zeszli do sali wejściowej, po której kręciło się jeszcze kilka osób, a także rozochocony Irytek, który strzelał do uczniów z rurki wypełnionej jakąś zieloną mazią, która potwornie cuchnęła.
- Łiiiiiiiiii! - zapiszczał, przelatując nad przerażonymi drugoklasistkami, które z piskiem uciekły do Wielkiej Sali.
- Szybko - mruknęła Domi, gdy poltergeist zaatakował trzy Krukonki z piątej klasy.
Udało im się wbiec do Wielkiej Sali zanim Irytek skierował rurkę w ich stronę. Chwilę po nich pojawiły się owe Krukonki, od stóp do głów umazane zieloną substancją. Nie wyglądały na szczęśliwe.
- Krwawy Baron - mruknęła Maggie widząc szybującego w stronę drzwi przerażającego ducha-opiekuna Slytherinu. - Zabawa zaraz się skończy...
Irytek bał się tylko Krwawego Barona, który zwykle musiał pacyfikować jego wyczyny. Chwilę później chichot poltergeista zaczął się oddalać, co oznaczało, że Krwawy Baron załatwił sprawę. Maggie przestała się jednak tym interesować, bo przyglądała się uważnie Wielkiej Sali.
Cztery długie stoły, które zwykle zajmowały całe pomieszczenie, zniknęły. Pozostał jedynie ten na podium, gdzie zwykle siedzieli nauczyciele. Teraz jednak nie było przy nim nikogo, gdyż troje nauczycieli stało obok katedry dyrektora, przywołując do siebie uczniów i prosząc ich o ciszę. Maggie podeszła bliżej i zobaczyła Ala i Rose, stojących niemal pod samym podestem. Przepchnęła się do nich szybko, po czym spojrzała na profesorów.
- Proszę grupę pierwszą o udanie się na prawo! - zawołała profesor Bones, wskazując kierunek.
Uczniowie klas 6-7 szybko przeszli na prawo.
- Grupa trzecia, za mną - uśmiechnął się profesor Longbottom, idąc na lewo.
Maggie, Al i Rose, którzy znaleźli się w tej grupie, szybko podążyli za profesorem. Dopiero wtedy dziewczyna przekonała się, że James miał rację. W ich grupie znajdowało się w sumie szesnaście osób. Prócz niej, Rosie i Albusa byli tu też Lily, Rox, Hugo, Lucy i Louis. Ich obecność wcale nie zdziwiła Maggie, dlatego uważniej przyjrzała się tym, którzy nie należeli do Nowej Generacji. Byli tu więc Lorcan i Lysander Scamander - obaj jasnowłosi i piegowaci z identycznymi rozmarzonymi minami, które nadawały im wygląd niewiniątek. Był też Frank Hamillton, ciemnowłosy Puchon z ich roku, z którym mieli zielarstwo i rok starszy Krukon, kolega Louisa, którego nazwiska nie pamiętała. Summer Wayland z drugiej klasy, przyszła ze swoją rok starszą siostrą April i teraz obie stały nieco z boku, przyglądając się wszystkim dookoła. Był też Timmy Clayton, czwartoklasista z Huffelpuffu, który grał jako ścigający w quidditcha i Scorpius Malfoy, który był jedynym Ślizgonem w grupie, ale widocznie nie czuł się z tym nieswojo, bo uśmiechał się do Maggie i zarumienionej Rose. Albus mierzył go ponurym spojrzeniem, którego chłopak zdawał się nie dostrzegać.
- Przestań - syknęła do niego Maggie, dając mu sójkę w bok.
- Co? - prychnął, masując żebro, w które go trafiła.
- Już ty wiesz, co - warknęła, skupiając wzrok na profesorze Longbottomie.
- Myślę, że dobrze by było zacząć od razu - stwierdził profesor, przyglądając się swojej grupce. - Nie ma sensu tracić czasu... Zajęcia trwają tylko godzinę... Dobierzcie się w pary - polecił im natychmiast.
Maggie lekko szturchnęła Rosie tak, że dziewczyna znalazła się na przeciwko Scorpa, a sama złapała Albusa za ramię i odciągnęła na bok. Zielone oczy chłopaka skrzyły się wesoło.
- Igrasz z ogniem, Mags - poinformował ją, zerkając na kuzynkę, która swobodnie rozmawiała ze Scorpiusem.
- Cicho - fuknęła. - Słuchaj Longbottoma.
- Dziś postaram się was nauczyć najłatwiejszego zaklęcia obronnego - mówił. - Zaklęcia rozbrajającego... Kto zna formułę? - zapytał.
Rose uniosła rękę, co skwitował uśmiechem.
- Proszę, Rose - powiedział.
- Expelliarmus - rzekła.
- Dokładnie tak - potwierdził. - Zaklęcie to powoduje wytrącenie różdżki z dłoni przeciwnika, co daje wam zdecydowaną przewagę. Kiedy już nauczycie się rzucać to zaklęcie, pokażę wam, w jaki sposób można je zablokować... A teraz stańcie na przeciwko siebie w odległości piętnastu stóp... Al, mogę cię prosić? - zapytał chłopca. - Pokażę wszystkim, jak poprawnie rzucić to zaklęcie.
Albus stanął na przeciwko Neville'a z wyciągniętą różdżką. Profesor uśmiechnął się do niego, po czym machnął lekko różdżką i krzyknął:
- Expelliarmus!
Różdżka wyrwała się Alowi z ręki i poszybowała wysokim łukiem w stronę profesora Longbottoma, który złapał ją sprawnie i odrzucił chłopcu.
- Tak to wygląda - powiedział. - Zaczynajcie.
Albus stanął na przeciwko Maggie, która uśmiechnęła się szeroko.
- Nie wydaje się trudne - powiedziała mu.
Słyszała za plecami okrzyki innych ćwiczących uczniów. Dziś wszyscy zajmowali się zaklęciem rozbrajającym.
- No to próbujemy - powiedział Al, ustawiając się. - Expelliarmus!
Maggie cofnęła się o krok, ale nadal ściskała swoją różdżkę. Nie tylko Al miał problem w pierwszej próbie. Zaklęcie Louisa nie trafiło w jego partnera, tylko śmignęło nad jego głową i wytrąciło różdżkę dziewczynie z piątej klasy, która ćwiczyła w grupie drugiej. Hugo przez przypadek zapalił sobie skraj szaty, a Lorcan rzucił różdżką w swojego bliźniaka, próbując rozbroić go w taki sposób (skutecznie). Jedynie Rose udało się rozbroić Scorpa i teraz z wesołym uśmiechem oddawała mu różdżkę.
- Świetnie, Rosie - pochwalił ją Neville. - Teraz zamiana ról.
- Szykuj się, Al - zakpiła Maggie, przyjmując pozycję. Chłopak wyszczerzył do niej zęby. - Expelliarmus! - zawołała i - ku jej zdumieniu - różdżka Albusa wyfrunęła z jego dłoni, ale była tak zaskoczona, że zanim zdążyła ją złapać, ta trzasnęła ją w głowę i upadła na ziemię.
Pomasowała bolące miejsce i odrzuciła różdżkę przyjacielowi.
- Dobra jesteś - powiedział, przyglądając się jej ze zdumieniem.
- Twoja kolej - machnęła na to ręką.
Tym razem i Alowi udało się poprawnie rozbroić Maggie. Ćwiczyli tak jeszcze przez piętnaście minut, a potem profesor Longbottom zarządził koniec zajęć. Zmierzając w stronę wieży Gryffindoru słyszeli podekscytowane głosy biorących udział w kursie uczniów, jednak sami nie wyrażali zbytniego entuzjazmu. Możliwe, że było to po prostu spowodowane tym, że akurat oni dokładnie wiedzieli, dlaczego kursy obrony przed czarną magią się odbywają.
- A widziałeś, jak Patrickowi Douglasowi wyrosła trawa z nosa? - śmiał się James do Freda, przechodząc przez dziurę za portretem tuż za Alem i resztą.
- Nic dziwnego, skoro powiedziałeś "Expelimius" - prychnęła Molly, przeciskając się obok niego.
Fred nie odpowiedział, bo dusił się ze śmiechu.
- Pierwsze zajęcia odhaczone - ucieszyła się za to Rose, która była z czegoś bardzo zadowolona.
- I przynajmniej umiemy już rzucać popisowe zaklęcie taty - wyszczerzył się Al.
- A ja tam bym chciała się dowiedzieć, czy jestem w stanie wyczarować patronusa - powiedziała im Maggie.
- Do tego też pewnie dojdziemy - stwierdził James, poszturchując Freda i robiąc znaczącą minę.
Fred szybko skinął głową i obaj zniknęli na schodach prowadzących do dormitorium chłopców. Molly odprowadziła ich spojrzeniem, po czym machnęła ręką i dała sobie z nimi spokój. Natomiast Maggie wpatrywała się w Rosie, która nie mogła się pozbyć z twarzy uśmiechu.
- Zabieramy się za esej dla Bones? - zapytał się Al, który miał jednak szczerą nadzieję, że dziewczęta jednak powiedzą "nie".
- Ja odpadam! - powiedziała zaraz Maggie. - Quidditch, ten kurs... Jestem wykończona. Usiądźmy i nic nie róbmy, co?
- Podoba mi się twój sposób myślenia - oznajmił radośnie.
Zdążyli we trójkę usiąść na kanapie, gdy po schodach zbiegli Fred i Jim, obaj z zadowolonymi minami. Szeptali coś do siebie i nie zwracali uwagi na nikogo, a już po chwili zniknęli za portretem Grubej Damy.
- Kto się chce założyć, że jutro rano Tyke znajdzie wszystkie drzwi wysmarowane tą zieloną mazią, którą strzelał dziś Irytek? - zasugerowała niewinnie Maggie, na co Rose i Al parsknęli śmiechem.
- Wiesz... - oznajmił Al, gdy już się uspokoił. - Pasowałabyś to trójki naszych Huncwotów. Macie podobne pomysły.
- Nie, dziękuję - rzekła z powagą. - Szlaban w Zakazanym Lesie czegoś mnie jednak nauczył.
- To oznacza, że już nigdy nie złamiesz szkolnego regulaminu? - zapytała Rose ze sceptyczną miną.
- Postaram się być grzeczną dziewczynką - obiecała.
Gawędzili jeszcze przez jakiś czas, a potem poszli spać. Następnego dnia rzeczywiście się okazało, że chłopcy wysmarowali ohydną substancją całe drzwi do gabinetu Tyke'a, jednak wina spadła nie na nich, a na Irytka, z czego byli naprawdę zadowoleni.