wtorek, 24 października 2017

53. Burza stulecia

Drużyna z wielkim niepokojem przyglądała się kolejnej kłótni swojego kapitana ze ścigającą. Z jednej strony nie byli zaskoczeni, ale z drugiej stawało się to męczące.
- Serio, mogliby odpuścić... - mruknął Paul. - Jutro mamy mecz, a oni żrą się jak dwie sklątki.
- Może chcesz im to powiedzieć? - zakpił Fred, ściągając przez głowę szatę do quidditcha.
Paul spojrzał na niego z jawnym przerażeniem, co wywołało salwę śmiechu. Maggie i James zamilkli na moment, spoglądając w kierunku reszty drużyny, po czym wrócili do awantury.
- A o co właściwie poszło? - zapytała Roxanne, poprawiając związane włosy, które potargały się od wiatru. - Zaczynam się w tym powoli gubić...
- Donovan uważa, że James celowo próbował zrzucić ją z miotły - wyjaśnił Fred. - O ile za pierwszym razem rzeczywiście miał taki plan, to za drugim był to już przypadek.
- Oni się pozabijają - poinformował ich spokojnie Ben, patrząc jak Maggie i Jim dobywają różdżek.
- Mamy w rezerwie ścigającą i szukającego? - zapytał lekko Fred. - Nie? Więc trzeba im przerwać.
Podszedł do przyjaciela, który próbował zamordować wzrokiem Maggie i otoczył ramieniem jego barki.
- Jimmy, co powiesz na... - zaczął, ciągnąc go za sobą. Reszta słów zniknęła, gdy zaczęli się oddalać.
Maggie wydała z siebie poirytowane westchnienie, gdy zniknęli. Spojrzała wilkiem na resztę drużyny i warknęła:
- Co?
Paul rozłożył szybko ręce i czmychnął jak najprędzej z szatni. Dziewczyna odprowadziła go spojrzeniem, po czym popatrzyła na pozostałych. Była już odrobinę spokojniejsza.
- Jutro mecz - upomniał ją Ben. - Nie możecie na siebie tak naskakiwać. To wpływa na nas wszystkich.
- To nie moja wina! - zawołała.
Roxi popatrzyła na nią z powątpiewaniem, a Emma tylko pokręciła głową.
- Czyli moja też, tak? - burknęła Donovan. - To moja wina, że ten kretyn próbował mnie dziś dwukrotnie zwalić z miotły?
- To nie jest twoja wina - oznajmiła Emma. - Ale Jim jest kapitanem, a ty podważasz każdą jego decyzję.
- Ale... - chciała zaprotestować Maggie.
- Emma ma rację - przerwał jej Ben. - Jim to nasz kapitan. I mamy prawo się z nim nie zgadzać, jeśli wymyśla coś szalonego i głupiego. Ale jego pomysły zwykle bywają naprawdę dobre, a ty nie możesz się zgodzić nawet z takimi.
- Odpuśćcie sobie przynajmniej na boisku, dobra? - poprosiła ją Rox. - Mamy być drużyną, a nie bandą dzieciaków zebranych naprędce z trybun.
Maggie milczała przez chwilę, bijąc się ze swoimi myślami. W końcu odetchnęła głęboko i skinęła głową, zgadzając się na prośbę Roxanne.

***
Wpadła na Jamesa i Freda, gdy wchodzili po schodach do wieży Gryffindoru. Jim zmroził ją spojrzeniem, natomiast Fred wyszczerzył się szeroko.
- Mam być waszym sekundantem? - zakpił.
- To nie będzie konieczne - odparła mu dziewczyna. - Drużyna przypomniała mi jakie są nasze cele.
- Doprawdy? - prychnął Jim.
- Tak - powiedziała dobitnie. - Na boisku to ty rządzisz. Jesteś kapitanem i przyzwoitym graczem...
- Przyzwoitym?! - zawołał oburzony.
- ...dlatego powinnam robić to, co każesz - kontynuowała. - Oczywiście, gdy będziesz gadał rozsądnie - zastrzegła.
James przyglądał się jej ze zmrużonymi oczami.
- Proponujesz rozejm? - spytał.
- Tylko na boisku.
Zastanawiał się nad tym przez chwilę, a potem skinął głową. Maggie minęła go wtedy i szybko ruszyła korytarzem w stronę pokoju wspólnego. James popatrzył za nią z miną, jakby chciał coś krzyknąć, ale ugryzł się w język i zaklął pod nosem.
- Jimmy, koniecznie musisz sobie znaleźć dziewczynę - oznajmił mu Fred. - Niech do ciebie w końcu dotrze, że z Donovan nic nie będzie. Nigdy.
- Wiesz... w sumie to nie jest głupi pomysł - osądził Jim.
- Bo ja mądry chłopak jestem - zaśmiał się Fred, klepiąc kumpla po ramieniu.

***
Po pięknej pogodzie nie było śladu. Kiedy drużyna rankiem stawiła się w Wielkiej Sali, niebo raz po raz przecinały błyskawice.
- Trenowaliśmy w podobnych warunkach - pocieszał ich Jim. - Damy radę.
Jakby na przekór jego słowom, piorun uderzył gdzieś tak blisko, że aż zadzwoniły im zęby.
- Meczy quidditcha nie odwołuje się z powodu lekkiej mżawki - prychnął Fred, otwierając drzwi, by wyjść na zewnątrz.
Nim minęło kilka sekund, był przemoczony od stóp do głów. A gdy drużyna dobiegła do szatni, wszyscy wyglądali jakby próbowali przepłynąć wpław jezioro. Emma i Roxanne wymieniły zaniepokojone spojrzenia, a Maggie usiadła na ławce i zaczęła wyżymać włosy.
- W takich warunkach lepiej żebyś naprawdę szybko złapał znicza, Jimmy... - poprosił kumpla Fred.
- Czy jest jakiś sposób, żebyśmy cokolwiek widzieli w tej ulewie? - zapytała z rozpaczą Emma.
- Jest - odpowiedzieli razem James i Maggie.
Tak ich to zdumiało, że zamilkli na dłuższą chwilę, gapiąc się na siebie niepewnie.
- Słuchamy, Donovan... - westchnął James.
- Zaklęcie Impervius - powiedziała. - Możemy je na siebie rzucić. Będzie odpychało od nas wodę. Nie wiem na ile zwiększy to widoczność, ale przynajmniej nie pozabijamy się od razu.
- No to do roboty, drużyno! - zakrzyknął Paul, wyciągając różdżkę.
Stuknął nią w twarz, mamrocząc pod nosem zaklęcie, a reszta drużyny podążyła za jego przykładem. James wystawił głowę z szatni, próbując przejrzeć wzrokiem ciemność.
- Chyba już czas - stwierdził. - Idziemy.
Zimny wiatr zakręcił szatą Maggie, a Roxanne zaklęła, gdy włosy przykleiły się jej do twarzy. Zaklęcie działało i odpychało krople od ich głów, ale nic nie mogli poradzić na to, że w ciągu minuty przemarzli do szpiku kości i byli mokrzy jak po wyjściu z jeziora. Nogi grzęzły im w błocie, gdy szli przez boisko, wypatrując pani Bell.
Drużyna Puchonów już na nich czekała. Marcus Prewett, ich kapitan, wyglądał na nieco przerażonego, gdy podchodził do Jima, by uścisnąć mu dłoń. Nie słyszeli nawet słowa z tego, co mówiła do nich pani Bell. Dźwięk gwizdka został zagłuszony przez huk grzmotu i dopiero gestykulacja nauczycielki uświadomiła im, że powinni wzbić się w powietrze. James szybko dosiadł miotły, a odrywając się od ziemi przez moment bał się, że w błocie zostawił swoje buty.
Wiatr wysoko nad ziemią okazał się być wręcz nie do zniesienia. Miotłą rzucało na wszystkie strony i chociaż James próbował utrzymać jeden kurs, przychodziło mu to z trudnością. Nie widział, co robi jego drużyna. Nie słyszał głosu komentatora. Dookoła był jedynie przeraźliwy huk wiatru i ogłuszający dźwięk gromu.
W pewnym momencie omal nie zderzył się z Timmym Claytonem, ściagającym Puchonów. Chłopak nic nie widział, bo minął Jima dosłownie o cal i poleciał dalej, nawet nie przepraszając. Potterowi mocniej zadudniło serce. Jeśli podobnie wyglądała gra pozostałych, był ciekawy, ilu zawodników wciąż utrzymywało się na miotłach. Szybko pomknął w kierunku trybun komentatora, chcąc zobaczyć jaki jest wynik meczu.
- James! - usłyszał z boku stłumiony wrzask.
Uchylił się w ostatnim momencie. Tłuczek musnął czubek jego nosa, ale nie wyrządził mu krzywdy.
- To szaleństwo latać w takich warunkach! - krzyknęła Maggie, podlatując do niego.
- Myślisz, że tego nie wiem?! - odwrzasnął, próbując przekrzyczeć nawałnicę.
- Przerwijmy to!
Wiatr ucichł na moment i do ich uszu doleciał urwany komentarz Ryana Whitepoola.
- ...50 do 20...
- Ale dla kogo?! - zawołał James.
Maggie uświadomiła sobie, że gra cały czas się toczy i śmignęła w kierunku bramek. James zacisnął zęby, z całej mocy próbując przeniknąć wzrokiem ciemność i dostrzec złotego znicza. I wtedy, w blasku kolejnej błyskawicy, zobaczył jak złota piłeczka przelatuje dosłownie jakiś metr od niego. Położył się płasko nad trzonkiem miotły i śmignął w jej kierunku. Już wyciągnął rękę, by zamknąć w dłoni trzepoczącą się piłeczkę, gdy kolejna błyskawica rozdarła niebo. Oślepiająco błękitne światło odwróciło uwagę chłopaka, który z zaskoczeniem obserwował jak zygzak mknie w jego kierunku. Zdążył jeszcze pochwycić złotego znicza, a potem piorun uderzył w niego i zapadła ciemność.

niedziela, 8 października 2017

52. Wyrzuty sumienia

Była zachwycona faktem, że utarła nosa Jamesowi, jednak kilka dni później emocje z niej opadły i zaczęła się zastanawiać nad ich zakładem. Odłożyła na bok esej z eliksirów, wpatrując się z namysłem w siedzącego na przeciwko niej Ala.
- Myślisz, że dobrze robię? - rzuciła.
Chłopak poderwał głowę znad pracy domowej i zamrugał szybko. Niecierpliwym ruchem odgarnął z czoła włosy i spojrzał zielonymi oczami na swoją zamyśloną przyjaciółkę.
- A o co chodzi? - zapytał.
- O ten głupi zakład z twoim bratem - westchnęła ciężko.
Albus skrzywił się nieznacznie. Odkąd Jim zaczął podrywać Maggie, wolał unikać rozmawiania z nią na jego temat. Do tego znacznie lepiej nadawała się Rose, która akurat teraz gdzieś zniknęła. Miał bowiem wrażenie, że stoi między młotem a kowadłem - z jednej strony był jego brat, a z drugiej najlepsza przyjaciółka. Dla obojga chciał jak najlepiej, dlatego zwyczajnie wolał się nie wtrącać w ich sprawy.
- Wygrałaś - przypomniał jej. - Jeszcze wczoraj strasznie się z tego cieszyłaś.
- Bo wczoraj jeszcze myślałam, że to był świetny pomysł - oznajmiła, a Al zrozumiał, że dziś już tak nie uważa. Pomyślał tylko "dziewczyny..." i spytał:
- Co się zmieniło od wczoraj?
- Uświadomiłam sobie, że James jest beznadziejnym ścigającym, a nie mamy w drużynie nikogo, kto mógłby zagrać na moim miejscu, gdy ja zajmę się szukaniem znicza.
- Jeśli zamierzasz mi zaproponować grę w najbliższym meczu, to zdecydowanie muszę ci odmówić. Cóż, w naszym pokoleniu, to Jim odziedziczył talent do quidditcha - stwierdził. - Ja wdałem się w babcię Lily - wyszczerzył zęby i postukał palcem w swoją pracę domową na eliksiry.
Dziewczyna zerknęła na swój przerwany w połowie esej i lekko się skrzywiła.
- Al, jakie są jeszcze właściwości kamienia księżycowego? - zapytała, sięgając po pióro.
Chłopak rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu Rosie, a gdy jej nie dostrzegł, podał przyjaciółce swój pergamin. Rosie była przeciwniczką ich metody nauczania, która najczęściej polegała na spisywaniu od siebie prac domowych.
- Dzięki - powiedziała Maggie, uważnie studiując pracę Ala.
- Odwdzięczysz się transmutacją - odparł tylko.

*** 
James z natężeniem wpatrywał się w kawałek starego pergaminu, który stanowił jego najcenniejszy skarb. Mapa Huncwotów, którą wykradł z biurka ojca dwa lata temu, stanowiła klucz do owocnego łamania regulaminu, bez obawy przed złapaniem na gorącym uczynku. Teraz chłopak stał w opustoszałym korytarzu i starał się odszukać dwie kropeczki z imionami jego przyjaciół. Kiedy jednak zobaczył zmierzającą w jego stronę kropkę oznaczoną imieniem i nazwiskiem "Maggie Donovan", błyskawicznie przerwał poszukiwania. Stuknął różdżką w pergamin, mamrocząc "Koniec psot", po czym ukrył mapę w kieszeni szaty. Przez chwilę zastanawiał się, czy pójść w przeciwnym kierunku - bo nadal był wściekły o przegrany zakład - czy może wyjść jej naprzeciw, aż w końcu zdecydował się na kompromis i usiadł na parapecie.
Kilka minut później Maggie pojawiła się w korytarzu. Trzymała pod pachą dwie opasłe książki, najwyraźniej zmierzając do biblioteki. Widząc siedzącego na parapecie Jima, na moment zwolniła, ale zaraz wzięła się w garść i ruszyła w jego kierunku. Chłopak uśmiechnął się łobuzersko i przybrał pozę totalnego luzaka.
- Donovan... - przywitał ją. - Dobrowolnie szukasz mojego towarzystwa?
- Odpuść sobie, James - powiedziała ponuro.
Bardzo żałowała, że chłopak do takiego stopnia zepsuł ich relacje, że każde z nim spotkanie zaczynało jej działać na nerwy. A przecież kiedyś naprawdę go lubiła. Nawet teraz, gdyby przestał błaznować... Przyłapała się na tym, że jej myśli podążają niebezpiecznym torem i szybko przywołała się do porządku.
- Musimy pogadać - rzekła poważnie.
- O czym? - zainteresował się, na moment gubiąc swoją pozę.
- O najbliższym meczu przeciwko Puchonom.
Mina Jamesa od razu zrzedła. Skrzyżował ręce na piersi i spojrzał na dziewczynę wilkiem.
- Przyszłaś jeszcze mi dołożyć? - burknął.
- Przyszłam powiedzieć, że nie zamierzam grać w meczu jako szukająca - poinformowała go lekkim tonem.
- Ja... Co? - James nie dowierzał temu, co usłyszał.
Maggie uśmiechnęła się ironicznie na widok jego miny.
- Wybacz, ale jesteś beznadziejnym ścigającym - poinformowała go. - Nie masz nikogo, kto mógłby zagrać na mojej pozycji podczas meczu. A, że ty całkiem dobrze sobie radzisz ze zniczem...
- Całkiem dobrze? - prychnął. - Donovan, ostatnio po prostu miałaś dużo szczęścia i tyle.
Zmrużyła oczy i zacisnęła zęby. W duchu jednak sobie powtarzała, że wygrana Gryfonów jest tego warta i dlatego to robi.
- Mniejsza... - Poprawiła książki pod pachą i zrobiła krok w tył. - Więc zostaje po staremu: ja rzucam bramki, a ty zarabiasz 150 punktów.
- A moja miotła? - James przyglądał się jej podejrzliwie.
- Szukającemu bardziej się przyda Błyskawica - zakpiła, odchodząc korytarzem.